Nie wiem od czego zaczac. Bardzo dlugo nie mielismy dostepu do internetu, ale nawet gdybysmy mieli- pewnie nie napisalbym ani slowa, bo tyle sie dzialo. Od ostatniej notki ruszylismy do Granon- miejsce polecalo nam wiele osob i pewnie wszystko byloby super, gdyby nie dzien w ktorym tam trafilismy. Gdy doszlismy na miejsce, przywitala nas pani (mowila po angielsku- wiec nam przypasowala) i od razu zaprosila na obiad i kolacje pozniej. Miala byc modlitwa w kaplicy, ale niesety do niej nie doszlo. Zasiedlismy do stolu i najedlismy sie chyba po raz pierwszy od wyjazdu. Wina tez bylo pod dostatkiem. Musze zaznaczyc, ze to albergue miescilo sie praktycznie w budynku kosciola- na trzech poziomach. Na najnizszym, gdzie my zajelismy swoj kawalek podlogi bylo wyjscie na chor kosciola. A dlaczego trafilismy na zly dzien? Co roku w Granon odbywa sie przedstawienie na temat pielgrzymow do Santiagio i samego Camino. W dniu, gdy my tam trafilismy odbywala sie proba generalna. Zaczela sie ona o 22giej a skonczyla nawet nie wiem kiedy- byla to najgorsza noc (jak do tamtego czasu- od wtedy mielismy gorsze). Bylo strasznie glosno i nawet po polnocy budzil nas ryk glosnikow i spiew (musimy przyznac, ze naprawde piekny) choru. Nie rozwijam bardziej tego tematu, bo malo czasu.
San Juan de Ortega. Z Granon do tego miejsca jest jakies 42 km, wiec maraton. Patrzac na to, ze po gorach i z pelnym plecakiem- mozna nam chyba wybaczyc slaby czas. Odcinek naprawde przepiekny. Mielismy w planach stanac kilkanascie kilometrow wczesniej (12 chyba) ale zdecydowalismy sie isc dalej, bo byla dopiero 12.30- nasz blad. Dlaczego- w San Juan de Ortega pogryzly mnie bed bugs- takie robale, ktore zyja w lozkach, starych budynkach, drewnie i wilgotnych miejscach (glownie ze wzgledu na brak higieny). Do dzis nie moge sie z tego wykaraskac- ale o tym zaraz. Samo schronisko- znowu przy kosciele- piekne, choc po smierci opiekuna tego miejsca na poczatku tego roku (ksiedza- jednego z tworcow wspolczesnej drogi i wielkiego promotora Camino) strasznie zaniedbane. Kosciol obok fajny, msza niestety 20-minutowka, ale bez zbierania na ofiare- wiec uczciwe zagranie. Po mszy poszlismy do pobliskiej restauracji na menu del peregrino za 10euro- najedlismy sie za wszystkie czasy. Chyba marne schroniska Pan Bog nam wynagradza obfitymi kolacjami. Jako ciekawostka- kelnerem byl koscielny, wiec pewnie dlatego taka krotka msza.
W pokoju ulokowal sie kolo nas Marek- czech, ktorego przedstawil nam pare dni wczesniej Joahim- polak poznany gdzies na trasie. Ciekawi jestesmy, czy Marek przypadkiem nie zlapal tej samej zarazy co ja. No, teraz czas o tej zarazie pooopowiadac. Objawia sie to tak, ze masz cale cialo pogryzione i swedzace i z godziny na godzine pojawia sie coraz wiecej ukaszen. Nie bede przewdstawial calej sytuacji bo nie ma czasu. Jestem caly pogryziony (jak przez osy) i dzis trafilem do Centro Medical (he, trafilem- pedzilismy do niego 30 kilometrow w 40 stopniowym upale). Lamanym hiszpanskim jakos wytlumaczylem lekarzowi o co mi chodzi. Przepisal mi jakas masc na swedzenie (ktora dziala raczej odwrotnie, dal 4 tabletki- jakies mocne podobno. Dostalem tez karteczke do pokoju obok, gdzie piekna hiszpanka zaaplikowala mi w tylek najbolesniejszy zastrzyk, jaki zdolalo sie wymyslic Lucyferowi- tak, ze kuleje do tej pory. Czuje sie minimalnie lepiej- mam nadzieje, ze do rana zacznie mi przechodzic (co patrzac na nasz dzisiejszy nocleg dobrze raczej nie wrozy.
O wczorajszym noclegu nie chce mi sie nawet pisac, bo byl tak dziwaczny (lacznie z sama Hospitalera- czyli wlascicielka), ze czulismy sie jak w jakiejs zlej bajce z dziecinstwa. Powiem tylko, ze np. musielismy nasze plecaki zapakowac w czarne worki- takie w jakie u nas pakuje sie zwloki- i za nic nie wyciagac nic na lozko. Ale zyjemy. O Rabe- po powrocie.
Dzis machnelismy kolejne 30 (bo oba poprzednie dni oba w okolicach maratonu)- dziesiec wiecej niz bylo w planach. Okazalo sie jednak, ze we wsi 10km wczesniej nie bylo ani internetu, ani lekarza- ktorego bylo nam trzeba, zebym przezyl kolejna dobe. Doszlismy wiec do Castro-costam- nazwy nawet nie pamietam i znalezlismy ta przychodnie. Potem udalismy sie na poszukiwanie noclegu- trafilismy do jakiegos municipal, gdzie jest chyba najbrudniej z wszystkicvh miejsc w ktorych bylismy. Jestesmy troche podlamani i muslimy o domu. Godzime temu siedzielismy nawet i cieszylismy sie, ze mamy takie swietne rodziny i niczego w naszych domach nie brakuje. I chyba na tym nasze camino ma polegac- zebysmy nauczyli sie doceniac wszelkie dobra, ktore dal nam Bog i podeszli do zycia z wiekszym dystansem- zaczeli rozumiec, ze “najwazniejsze rzeczy w zyciu wcale nie sa rzeczami”. Siedzimy teraz w zadymionej knajpie, gdzie hiszpanie rozgrywaja turniej w karty. 3 cm nad moja glowa mozna zawiesic siekiere a Ewa juz chyba ma dosyc tego miejsca. Koncze wiec- musze jeszcze napisac post na anglojezycznych forach, zeby ostrzec ludzi przed noclegiem w San Juan.
Zyjemy i kochamy Was.
Kuba I Ewa (zza mojego ramienia)