Nocleg w Castrojeriz nie byl tak straszny jak nam sie wydawalo, ze bedzie. Po polnocy cisze zaklocili tylko hiszpanie, ktorzy zdecydowali sie laskawie wrocic z popoludniowego winka w barze. Rano szalony Jose- hospitalero z wybujala wyobraznia- zafundowal nam po kawce na droge, ciasteczkach z maslem i po jablku na pozniej. Nawet zalapalismy sie na uscisk od niego i ostatnia porcje zartow. Droga byla nienajgorsza- tylko za Castrojeriz strome podejscie, ale wynagrodzone pieknym widokiem za plecy i polami slonecznikow o wschodzie slonca.
Po kilku kilometrach odpoczelismy na sniadanku w zagajniku posrodku pol, gdzie zagadywal nas hiszpan, ktorego za cholere nie moglismy zrozumiec. Po poludniu inni pielgrzymi opowiadali nam, ze rozdawal on za darmo kawe i owoce dla pielgrzymow- trudno.
Droga od samego wejscia na Mesete jest strasznie monotonna i w porownaniu do poprzednich rejonow- nieciekawa. Widoki piekne, ale po tym co widzielismy przez ostatnie 2 tygodnie- juz nas tak nie zachwycaja. Idzie sie strasznie latwo, bo po plaskim, wiec az glupio nam, gdy po 25 kilometrach zatrzymujemy sie na nocleg- ale przeciez nie ma sie gdzie spieszyc. Wczoraj z Castrojeriz dotarlismy na nocleg po 26 kilometrach i byla dopiero 13-ta (a wyszlismy wyjatkowo pozno tego dnia bo o 7mej). Nocleg byl calkiem fajny. Wypralismy w pralce wszystkie moje rzeczy, zeby zabic robactwo, ktore ewentualnie moglo sie gdzies ukryc- razem ze spiworem i plecakiem. Towarzystwo bylo doborowe i poznalismy kilka bardzo ciekawych osob- Anne z Berlina, Ulle z Norwegii, dwie polki z gornego slaska (mijalismy je juz na trasie)- Asie i Gosie, ktore z powodu kontuzji kibluja dwa dni w Fromista oraz pana Andree (Andrzeja)- Francuza polskiego pochodzenia- jak sam sie nazywal. Wieczor spedzilismy pijac wino i zajadajac sie roznymi smakolykami.
Spalo sie fajnie, choc krotko. Na szczescie dzisiaj tylko 20km, bo nastepny nocleg dopiero za kolejne 17km. Troche osob sie porwalo na te 37 dzisiaj, ale my chcemy odsapnac- Ewe troche boli sciegno a mi szczerze mowiac jakos nudno sie idzie po tej plaszczyznie. Droga wyglada tak, ze biegnie rownolegle do drogi dla samochodow i jest wysypana grysem albo utwardzona- dla pielgrzyma nuda (jak spacer do kiosku po gazete). I calkiem dobrze, ze zrobilismy taki krotki bieg dzisiaj, bo spotkalismy wlasnie Marka- czecha, ktorego poznalismy kilka dni temu i z ktorym bylismy razem feralnej nocy w San Juan de Ortega (gdzie mnie pogryzly robale). Marka nic nie pogryzlo, ale mowi, ze budzil sie kilka razy, bo mu pluskwy chodzily po twarzy. Spoko.
Teraz jestesmy w Carrion de los Condes u siost zakonnych. Albergue za 5 euro - pelen wypas. Tani internet (jakies pol godziny temu wrzucilismy 1,5 euro i ciagle mam 1.01 na liczniku), jest goraca woda, pralnia i wymarzona kuchnia- wiec po poludniu jajecznica na boczku (zaprosilismy tez Marka, bo mamy az 12 jaj). Sklep trafilismy fartem- dobrze, ze zapytalismy sie w informacji turystycznej bo dzisiaj niedziela i o tej porze juz byloby wszystko zamkniete- a tak mamy zakupy na dzis i jutro na sniadanie. Zrobilismy juz herbatke (hiszpanska- beznadziejna) i Ewa wlasnie pisze kartki na stoliku za mna. Aha- czysto w lazienkach i kosciol pod nosem. Msza o 19tej- pojdziemy. Czujemy sie troche jak na wczasach dzisiaj, bo wszystko mamy na miejscu, nie trzeba wiec lazic po miescie i szukac. Jest dopiero 14ta a my juz pokapani, poprani, po zakupach i szukamy zajecia na popoludnie.
Jutro chyba jakis sredni dystans pojdziemy- cos kolo 30tu, bo moze Ewa bedzie juz miala zdrowsza noge i poza tym nie wypada sie tak lenic na camino. Poza tym dogonimy tych co dzisiaj popedzili dalej (miedzy innymi pan Andree, ktory zajmuje sie gromadzeniem informacji do jakichs francuskich przewodnikow o camino). Zyjemy calkiem dobrze i dochodzimy do siebie po wszystkich przejsciach. Ide wypic wapno.
Kuba- Carrion de los Condes